16 maja 2017

Czy Turcję czeka wspaniałe stulecie?

(Recep Tayyip Erdogan. Fot. Mikhail Metzel / TASS / FORUM)

Wielu obserwatorów zastanawia się w jakim kierunku pójdzie Turcja po ostatnim referendum, które zmienia dotychczasowy system parlamentarno-prezydencki na prezydencki. Czy będzie to nowy sułtanat, rządy w stylu Putina czy może jakaś inna forma autorytaryzmu?



Wesprzyj nas już teraz!

 

Z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy stwierdzić, że nie będą to rządy wolności prasy czy innych swobód obywatelskich, a może nawet zagrożona zostanie stabilność polityczna w samej Europie, zwłaszcza tam gdzie żyje liczna diaspora turecka.

 

Referendum konstytucyjne z 16 kwietnia, w którym wzięło udział aż 85,3 proc. wyborców, wygrali zwolennicy zmian i wzmocnienia uprawnień prezydenta republiki (51,3 proc.). Na „tak” (promowane przez Partię Sprawiedliwości i Rozwoju – AKP i Partię Ruchu Narodowego – MHP) głosowała głównie środkowa Anatolia i region Morza Czarnego, a na „nie” (poparte przez kemalistów z Republikańskiej Partii Ludowej – CHP i Kurdów z Ludowej partii Demokratycznej – HDP) – Turcja zachodnia i południowo-wschodnia (kurdyjska), w tym sama Ankara i Istambuł. Referendum wprowadza 18 poprawek do konstytucji, zgodnie z którymi choć wzrośnie do 600 liczba parlamentarzystów (z obecnych 550), to władza wykonawcza przejdzie od premiera na ręce prezydenta, który będzie mógł mianować ministrów, wysokich urzędników państwowych i 5 z 13 sędziów Sądu Najwyższego. Poza tym, w trakcie swojej 5-letnich rządów (ograniczonych do dwóch kadencji) będzie on miał także prawo samodzielnie wydawać dekrety i wprowadzać stan wyjątkowy. Zmiany te mają zacząć obowiązywać od 2019 roku, więc – teoretycznie – 63-letni dziś Recep Tayyip Erdoğan może sprawować najważniejszy urząd w państwie aż do 2029 r.

 

Referendum, choć wprowadza fundamentalne zmiany ustrojowe w Turcji, to nie powinno być zaskoczeniem dla europejskich polityków, gdyż jest to kolejny krok na drodze konsekwentnego utwierdzania swojej władzy przez prezydenta Erdoğana. Na tę drogę wkroczył on z impetem w lipcu zeszłego roku udaremniając rzekomo planowany przez opozycję zamach stanu. Od tamtego czasu aresztowano ponad 47 tys. osób podejrzanych o „działalność antypaństwową”, a prawie 120 tys. zwolniono z pracy, głównie przedstawicieli inteligencji: sędziów, nauczycieli, wykładowców, lekarzy, dziennikarzy, a także policjantów i wojskowych. Równocześnie setki organizacji pozarządowych i medialnych zostało zamkniętych. Tę drogę wzmacniania swojej władzy i zwalczania opozycji, Erdoğan wybrał jednak już wcześniej doprowadzając do powtórki wyborów parlamentarnych z czerwca 2015 roku, kiedy rządząca AKP została pozbawiona samodzielnej większości parlamentarnej. Wcześniej zaś skutecznie ogrywał w polityce wewnętrznej opozycję i swoich potencjalnych rywali w łonie samej AKP, czego najgłośniejszym przykładem było pozbawienie przywództwa w partii jednego z jej założycieli – Abdullaha Güla. Gül ustępując z urzędu prezydenta na rzecz Erdoğana w połowie 2014 roku liczył na ponowne przewodniczenie AKP, z której to pozycji po wyborach w 2015 roku zostałby automatycznie desygnowany na urząd premiera. Ten układ „awers-rewers” między prezydentem a premier, dobrze funkcjonujący w Rosji, nie sprawdził się jednak w Turcji, bo Erdoğan obawia się silnych osobowości w przywództwie swojej partii i dlatego polityczna kariera Güla ustała, a premierem i szefem AKP został najpierw Ahmet Davutoğlu, a później Binali Yıldırım.

 

Chociaż poparcie dla wizji państwa promowanej przez Erdoğana jest rzeczywiście wysokie (AKP liczy ponad 9 mln członków), to nie można powiedzieć, że jest całkiem spontaniczne, bo w dużej mierze zostało uformowane przez wszechobecną propagandę rządową, która objęła już wszystkie ważniejsze tytuły prasowe, stacje telewizyjne i radiowe, a także internet. W 2013 roku po protestach w parku Gezi w centrum Istambułu władze tureckie, zapewne obawiając się spadku w sondażach, zatrudniły grupę ok. 6 tys. osób do prowadzenia specjalnej kampanii prorządowej w mediach społecznościowych. Działania propagandowe nasiliły się także po opublikowaniu w grudniu 2016 r. przez Wikileaks korespondencji tureckiego ministra energii i zasobów naturalnych Berata Albayraka, prywatnie zięcia Erdoğana, która odsłoniła jego niejasne powiązania z firmą Powertrans podejrzewaną o kupno ropy naftowej od tzw. Państwa Islamskiego. W ślad za tym wzmocniono cenzurę internetu, w tym zablokowano dostęp na strony Wikileaks z terytorium Turcji.

 

Ale w polityce, podobnie jak w piłce nożnej, często sprawdza się powiedzenie, że „najlepszą obroną jest atak”. Dobrym pretekstem do takiego ataku i odwrócenia uwagi od skandalów korupcyjnych w Turcji był niedawny konflikt dyplomatyczny z Holandią wywołany odmową władz holenderskich na wizytę w Rotterdamie szefa tureckiej dyplomacji Mevluta Cavusoglu i tureckiej minister pracy Fatmy Betul Sayan, którzy zamierzali prowadzić tam kampanię referendalną. Turcja zawiesiła wówczas stosunki dyplomatyczne z Holandią, którą Erdoğan oskarżył o nazizm i faszyzm. Dostało się także kanclerz Merkel, która wzięła w obronę premiera Holandii; prezydent Turcji zarzucił jej wspieranie organizacji terrorystycznych (miał na myśli zdelegalizowaną w Turcji Partię Pracujących Kurdystanu – PKK). Wtedy po raz pierwszy rządy europejskie zaczęły szeroko i bezpośrednio mówić o kryzysie demokracji w Turcji, gdyż wcześniej nieśmiało podnoszono ten temat głównie ze względu na oczekiwanie pomocy ze strony Turcji w rozwiązanie problemu uchodźców.

 

Wydaje się jednak, że postępujące wzmocnienie władzy prezydenckiej w Turcji martwi obecnie europejskich polityków nie tylko dlatego, że Turcja oddala się od rozwiązań demokratycznych i zmierza w kierunku bliżej nieokreślonej formy dyktatury, ale również dlatego, że łamanie praw człowieka i wolności obywatelskich w Turcji postawi czołowych europejskich polityków przed egzaminem ich wiarygodności i jedności europejskiej. Dylematem będzie dla nich jak się zachować w tej sytuacji, jak krytyczną postawę przyjąć wobec Turcji, aby ich deklaratywna troska o prawa człowieka i przywiązanie do demokracji okazały się prawdziwe, a nie tylko deklaratywne. Czy jeśli w Turcji będzie dochodzić dalej do masowych aktów gwałcenia wolności obywatelskich to liderów UE stać będzie na coś więcej niż tylko „wyrażanie zaniepokojenia i ubolewania” czy nawet „słowa potępienia”? Czy będą umieli przejść od słów do czynów czy tak jak do tej pory skończy się tylko na słowach i ewentualnie łzach wylewanych przed kamerami przez czołowych polityków z Brukseli? Drugą bolączką będzie czy UE zdoła wypracować i zachować jednolitą postawę wobec Turcji. Będzie to podobny test, przed jakim UE stanęła po agresji Rosji na Ukrainę w 2014 r. Wówczas też długo nie było wspólnego stanowiska rządów europejskich, bo nie wszyscy, na czele z Niemcami, chcieli się zgodzić na nałożenie sankcji gospodarczych na Rosję. Z Turcją też wiele krajów europejskich prowadzi różnorakie bilateralne stosunki handlowe, ale oprócz powiązań ekonomicznych, niebagatelne znaczenie ma również reakcja tureckiej diaspory w takich krajach jak Niemcy, Holandia, Belgia, Francja, Dania oraz na Bałkanach.

 

Poza tym w przypadku Turcji dodatkowym czynnikiem utrudniającym krytykę polityki Erdoğana jest sprawa uchodźców i imigrantów. Umowa o zapobieganiu imigracji do Europy z marca 2016 r. została tak wynegocjowana, że mimo, iż kosztuje europejskich podatników 3 bln euro (z opcją podwojenia tej kwoty), to praktycznie daje Turcji możliwość odstąpienia od niej z byle powodu grożąc Europie kolejną falą islamskich przybyszów. Erdoğan dzięki temu trzyma Europę w szachu, co może wiele państw powstrzymywać zarówno w kwestii ostrej krytyki jego polityki, jak i ewentualnego nakładania sankcji na ten kraj. Paradoksalnie jednak, kiedy Europa stanie przed faktem dokonanym, to może będzie jej łatwiej wypracować wspólne stanowisko w tych sprawach niż w sytuacji gdybania na salonach i konferencjach prasowych o przekraczaniu przez Erdoğana „czerwonej linii” wobec jego własnych obywateli. Ale to zależy też od tego, kto będzie stał na czele rządów państw europejskich. Jeśli Turcja znów otworzy korytarze dla przemytników imigrantów, to trudniej będzie, nawet proimigranckim socjalistom, udawać, że nowy napływ mas ludzkich jest zupełnie spontaniczny i dyktowany tylko zawirowaniami wojennymi, a nie wynika z chłodnych kalkulacji czynionych w ramach wielkiej polityki, w której sami uchodźcy/imigranci traktowani są instrumentalnie.

 

Można się zatem spodziewać, że Erdoğan będzie dalej konsekwentnie kroczył drogą umacniania swych rządów zwalczając opozycję, zwłaszcza Kurdów, i zaciskając cenzurę, nie przejmując się przy tym zbytnio oskarżeniami o łamanie praw obywatelskich czy odchodzenie od świeckości państwa, a zbliżając się do kolejnego celu swojej polityki, jakim jest odbudowa potęgi państwa tureckiego na arenie międzynarodowej. Nieprzypadkowe są bowiem resentymenty osmańskie wśród tureckiej elity władzy, choć raczej trudno się spodziewać powtórki mapy politycznej sprzed prawie wieku. Dziś państwa potrafią się skutecznie bogacić nie tylko poprzez ściągalność bezpośrednich podatków od swoich obywateli, lecz głównie dzięki opodatkowaniu wymiany handlowej, a ta między Turcją a UE w ostatnim roku sięgnęła wartości 145 mld euro. Z kolei aż 2/3 bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Turcji pochodzi właśnie z UE. Z tego względu Turcji gospodarczo nie stać na zaostrzanie się konfliktu z Europą, więc niewykluczone, że może się tutaj posługiwać starą zasadą „kija i marchewki”, z jednej strony otwierając swe rynki dla firm europejskich, a z drugiej – strasząc napływem imigrantów i niepokojami wśród tureckiej diaspory w Europie, zwłaszcza w obliczu wzrostu krytyki wewnętrznych działań Erdoğana w dziedzinie prawa, swobód obywatelskich i kultury.

 

Krzysztof Lalik

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie