27 września 2016

Dlaczego sprowadzamy do Polski Ukraińców?

(Photo by Piotr Malecki/ Forum)

Tegoroczna edycja Forum Ekonomicznego w Krynicy miała dość nieoczekiwany finał. Wiązał się on z deklaracją rządu wygłoszoną ustami urzędnika w randze wicepremiera i ministra rozwoju, zgodnie z którą intencją rządową ma być sprowadzenie do Polski kilkuset tysięcy Ukraińców, którzy mieliby, jak to ujął ów urzędnik, „wypełnić lukę” na polskim rynku pracy.

 

Tą „luką” jest oczywiście kilkumilionowy exodus Polaków za granice w celu poszukiwania lepszych perspektyw na przyszłość. Dodatkowych kilkaset tysięcy młodych, gotowych do pracy obywateli sąsiedniego państwa (jak rozumiem, sprowadzonych ponad blisko milion już przebywających w Polsce Ukraińców) ma stanowić rodzaj „plomby” po „ubytku” spowodowanym upływem ludności rodzimej.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Rozumowanie ministra jest w zasadzie logiczne. Polski rynek pracy, podobnie jak każdy inny rynek, podlega cyklicznym fluktuacjom. Obserwując specyfikę owych fluktuacji zauważyć można wyraźną tendencję do cyklicznego wzrostu i spadku stopy bezrobocia w cyklu mniej więcej ośmioletnim. W chwili obecnej przypada akurat ta faza cyklu, w którym bezrobocie osiąga minimum. Dotychczas owo minimum oznaczało spadek bezrobocia poniżej 10 proc. Dziś, kiedy duża część naszej siły roboczej wybrała lepszą przyszłość za granicą, sytuacja jest inna. Bezrobocie nie tylko osiąga minimum, ale w wielu regionach po prostu brakuje pracowników. Sprowadzenie posiłków z zewnątrz wydaje się zatem konieczne.

 

Upływ z gospodarki milionów młodych ludzi rodzi reperkusje nie tylko dla rynku pracy (system emerytalny zostawiam na boku). Kilka milionów ludzi, których nie ma dziś w Polsce, to kilkaset tysięcy niesprzedanych bochenków chleba, bułek, kostek masła, butelek mleka, etc., dziennie. Ale to także niesprzedane samochody, mieszkania, maszyny. Mówiąc krótko, ubytek kilku milionów ludzi to kurczący się w Polsce popyt. Skoro mamy kurczący się popyt, to niechybnie czeka nas ograniczenie podaży. Ilość piekarni, producentów nabiału, ale także samochodów, telewizorów czy ilość firm deweloperskich będzie musiała się dostosować do nowych warunków rynkowych. Skurczyć się. Dostosowanie będzie miało charakter rynkowej selekcji naturalnej, wojny na cenowe wyniszczenie. Kto będzie w stanie zaproponować niższą cenę za swój produkt i żyć, ten przetrwa. To jest scenariusz deflacyjny.

 

Z deflacją mamy do czynienia już teraz, jednak presja, jakiej dziś podlega polska gospodarka jest niczym w porównaniu z tym, czego możemy się spodziewać. Ci, którzy wyemigrowali za chlebem nie weszli jeszcze w tę fazę swojego życia, kiedy zarabia się, a więc i wydaje najwięcej. Ta faza przypada mniej więcej na wiek pomiędzy 40-55 rokiem życia. Wtedy kupuje się największe mieszkania, najlepsze samochody. W tym okresie też dzieci tych, o których mowa, wchodzą w dorosłe życie, idą na studia, kupują mieszkania, etc.

 

Sądząc z pobieżnych obserwacji, założyć można, że istotny ubytek na polskim rynku pracy zaczyna się w tych kohortach wiekowych, które pochodzą z wyżu demograficznego z początku lat 80-tych. One w kluczową z perspektywy makroekonomii fazę życia zaczną wchodzić za ok. 5 lat. I największych w swoim życiu zakupów nie zrobią w Polsce. Jednocześnie do tego czasu z rynku pracy zupełnie zejdzie pokolenie wyżu powojennego. Wtedy presja deflacyjna zacznie przyrastać wykładniczo. Czy powinniśmy się tego procesu obawiać?   

 

Przede wszystkim, czym jest deflacja? To proces, w którym nagromadzone przez lata zasoby pustego pieniądza (pochodzącego np. z druku, ale też z innych źródeł) pękają jeden po drugim niczym bańki mydlane. Zamieniają się w surowiec wtórny, czyli w próżnię. Natychmiastowo i bezpowrotnie. Podam przykład. 5 lat po wstąpieniu Polski do UE ceny mieszkań w Polsce podwoiły się. Nie było to wynikiem szaleńczej gonitwy Niemców i Francuzów po mieszkanie, dajmy na to w Pcimiu, tylko wzrostu podaży pustego (bo niemającego pokrycia w polskiej produkcji) pieniądza na Polskim rynku. Skutek jest taki, że dziś ceny mieszkań w Polsce zależą przede wszystkim od podaży pieniądza i, w mniejszym stopniu, od podaży mieszkań.

 

Innymi słowy, gdyby ktoś kiedyś skłonił Pana Prezydenta do podpisania ustawy umożliwiającej bankom przerzucanie zobowiązań kredytowych na dzieci kredytobiorców, to, zaręczam, ceny mieszkań jeszcze by się podwoiły. Z drugiej strony, gdyby ktoś skłonił tego samego Prezydenta do podpisania ustawy zabraniającej małżonkom wspólnego zaciągania kredytów na cele mieszkaniowe, to – zaręczam – ceny mieszkań poszybowałyby w dół. Tak jest w przypadku nadmiaru pieniądza na rynku. Deflacja, usuwając z rynku pusty pieniądz, sprowadzi ceny mieszkań na powrót do ich rynkowego (czyli wynikającego z popytu na mieszkania i ich podaży) poziomu.

 

Droga ku temu celowi jest jednak ciernista i wiedzie przez kilkuletni proces dostosowawczy, obfitujący w bankructwa i straty majątków całego życia. Osoby nadmiernie zadłużone wskutek procesów deflacyjnych bankrutują. Osoby obciążone zbyt kosztownym majątkiem, tracą go. Reprezentanci zawodów, na które na rynku pracy w normalnych warunkach popyt jest ograniczony, tracą pracę na lata. Objawy w zasadzie przypominają skutki kryzysu inflacyjnego (tzw. „terapia szokowa” w Polsce) z tą różnicą, że to nie wzrost cen jest problemem, tylko spadek popytu.

 

W związku z tym nie oszczędności w kryzysie deflacyjnym zagrożone są najbardziej, tylko majątek trwały (co zrobisz z mieszkaniem na kredyt, jeśli zorientujesz się, że jego cena spadła na rynku o 30 proc. i jest realna szansa, że w najbliższym czasie spadnie o dalszych 30 proc.?). Na końcu drogi wiele osób kończy bez majątku z pensją stanowiącą ułamek swoich poprzednich zarobków. To cena uwolnienia się od wieloletniego długu (będącego wynikiem pożyczenia pustego w większości pieniądza) i sprowadzenia cen do poziomu znacznie bliższego generowanemu dochodowi (bo zbliżonych do poziomu realnej produkcji w gospodarce). Dla tych, którzy utracili dorobek na zbyt późnym etapie swojego życia, to być może żadne pocieszenie. Ale dla ich dzieci to szansa na start w życie bez garbu długu na dekady.

 

Przez kryzys deflacyjny swój majątek (lub jego ułamek) przeprowadzą najsilniejsi ekonomicznie (nie najbogatsi, tylko najmniej zadłużeni). Reszta, po przejściu kryzysu będzie miała wolne ręce. Ale jest jeden sektor, dla którego kryzys deflacyjny będzie prawdziwym kataklizmem. Tym sektorem jest sektor bankowy. Funkcjonujący dziś sektor bankowy oparty o stopy procentowe i cząstkową rezerwę obowiązkową nie jest w stanie przetrzymać wyzwań, jakie stawia kryzys deflacyjny. Wzrost wartości pieniądza w czasie to spadek popytu na kredyt, a znaczący spadek wartości np. nieruchomości oznaczać może nawet masowe wycofywanie się z już zaciągniętych zobowiązań. Nie potrafię wskazać w Polsce nawet jednego banku, który byłby w stanie w takich warunkach przetrwać kilkuletni kryzys tego typu o własnych siłach. Za to potrafię wskazać kilka, które w podobnych warunkach nie przetrzymałyby kilku miesięcy. Dlatego sektor bankowy uruchomi wszelkie środki, jakie posiada w swej mocy, by do kryzysu deflacyjnego nigdy nie doszło. Choćby za cenę wieloletniej stagnacji i wynarodowienia. 

 

Istnieją dwa sposoby na odsunięcie od siebie widma deflacyjnego kryzysu. Jednym z nich jest ograniczenie podaży na lokalnym rynku poprzez np. eksport nadwyżki wytwarzanych w kraju produktów. Można również sztucznie wzmacniać popyt poprzez np. politykę imigracyjną, czy dodruk pieniądza. Wolnorynkowcy z reguły operują na podaży, socjaliści na popycie. Socjalistyczna partia PiS nie jest tu wyjątkiem. „Rodzina 500+” i kolejne podwyżki świadczeń, płacy minimalnej, etc. to nic, jak dodruk pieniądza i wstrzyknięcie go do gospodarki. Adrenalina, mająca na celu podtrzymanie popytu. Wzmocnieniem popytu z drugiej strony jest import setek tysięcy przyszłych robotników-konsumentów z ościennego kraju. O stronie podażowej na poważnie ani widu, ani słychu.

 

Wróćmy do kwestii Ukraińców. Rząd, prowadząc od kilku lat politykę sprowadzania do Polski siły roboczej zza granicy, nie wypełnia „luki” na rynku pracy. Rząd odsuwa możliwie jak najdalej w przyszłość widmo kryzysu deflacyjnego. Oczywiście, działanie to skazane jest na fiasko. Masowe sprowadzanie obcej siły roboczej wywoła presję na obniżenie płac i jednocześnie presję na podniesienie czynszów za wynajem mieszkań i wzrost cen np. żywności. Znamy ten schemat z innych regionów sąsiadujących z krajami ogarniętymi wojną (np. Liban, Jordania, Turcja). Polacy, mniej zarabiający, a ponoszący wyższe koszty utrzymania, będą tym szybciej uciekać z kraju. Widmo deflacji nie tylko nie zniknie, wręcz przeciwnie, mocno się przybliży. My natomiast ryzykujemy znalezienie się w samym środku ostrego kryzysu ekonomicznego z jednym lub dwoma milionami Ukraińców, być może ulegających rozmaitym rewolucyjnym tendencjom i wrogo do nas nastawionych, na ulicach naszych miast. Działanie prowadzące w tym kierunku to skrajna nieodpowiedzialność i przepis na wewnętrzny konflikt.   

 

Deklarowane ostatnio i ogłaszane decyzje to strategiczne fiasko rządzącej partii w obrębie polityki gospodarczej. Podjęte działania nie wystarczą (bo nie mogą wystarczyć) do zasklepienia wyłomu powstałego wskutek wielomilionowej emigracji zarobkowej. Przeciwnie, przyczynią się ze wszelkim prawdopodobieństwem do kolejnej fali emigracyjnej z Polski, a ewentualną drogę powrotu emigrantom do kraju zabetonują. Widmo kryzysu deflacyjnego zostanie co prawda odsunięte w czasie, ale ceną tego będzie narastający dług i ryzyko napięć społecznych. Te czynniki jedynie pogłębią negatywne skutki nadciągającego kryzysu i skomplikują powrót do równowagi po jego przejściu.

Ksawery Jankowski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie