19 stycznia 2017

Którędy na San Escobar?

(Fot: Krystian Maj/FORUM)

20 stycznia Donald Trump oficjalnie zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych. To „nowe otwarcie” na politycznej arenie kraju, który od dawna uchodzi za naszego wymarzonego sojusznika, każe postawić pytanie o polską politykę zagraniczną. Czy obecny rząd, po ponad roku sprawowania władzy, wie dokąd Polska zmierza?


Trudno bowiem ukryć, że rządzący w znaczniej mierze koncentrują się na polityce wewnętrznej. Sprawę ułatwia opozycja, organizując co i rusz rachityczne protesty, zajmując opinię publiczną wyprawami do Lizbony albo na inną Maderę, męcząc śpiewem na sejmowej sali czy bulwersując finansowymi niejasnościami. W każdym razie rządząca koalicja doskonale wie, co robić, by utrzymać poparcie: skompromitować opozycję (co akurat nie jest trudne) oraz pozwolić suwerenowi poczuć smak konsumpcji polskiego PKB (500 plus etc.).

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jednak w zawierusze kolejnych politycznych manewrów, ginie istotny problem polskiej polityki: widmo poważnych kłopotów na arenie międzynarodowej. Ich liczba lawinowo wzrasta, a władza zdaje się miotać, jak gdyby nie wiedziała, co począć. Prezydent Andrzej Duda usiłuje nieśmiało kontynuować politykę śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który faktycznie z godną podziwu energią – inna sprawa czy z dobrym skutkiem – wprowadzał w życie plan porozumienia i bliskiej współpracy krajów Europy Środkowowschodniej. Nieśmiałość obecnego prezydenta wynika zapewne nie tylko z braku politycznego doświadczenia i dojrzałości, ale również zaplecza. Musi się on bowiem konfrontować z politykami z bliskiego otoczenia Jarosława Kaczyńskiego – ministrami Witoldem Waszczykowskim oraz Antonim Macierewiczem. I o ile za względny sukces – choć tylko w zakresie realizacji celu operacyjnego, nie zaś strategicznego – można uznać warszawski szczyt NATO, o tyle nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi na pytanie: co dalej? Czy najbliższy cel, czyli tymczasowe włączenie Polski do Rady Bezpieczeństwa ONZ, nie jest jedynie przykładem bitwy o symboliczny sukces, symulacją realnych działań? Czy faktycznie spełnieniem politycznej drogi obecnie rządzącej ekipy na arenie międzynarodowej jest garstka amerykańskich żołnierzy w Polsce? Jeśli w awansie do elity miał nam pomóc anegdotyczny San Escobar, to czy nie staje się właśnie symbolem niespełnionych marzeń o ambitnych rozgrywkach w pierwszej lidze światowych potęg?

 

Czas na Waszyngton

W przypadku poprzedniej ekipy, cel polityki międzynarodowej był doskonale znany: Berlin. To w stolicy Niemiec upatrywano wówczas silnego opiekuna i – to słuszne rozpoznanie – centrum decyzyjne Europy. Po co więc było mizdrzyć się do Hermana Van Rompuya czy Jose Manuela Barroso, skoro lepiej rozmawiać z tym, kto faktycznie pociąga za sznurki. A raczej nie tyle z „tym”, co z „tą”, czyli kanclerz Angelą Merkel. Był w tym pewien zamysł, kłopot jednak w tym, że nie była to wcale suwerenna orientacja taktyczna, ale szeroko zakrojona strategia działania, w której Polska świadomie przyjęła role pariasa Europy w zamian za pewne frukta, jak chociażby pieniądze z Brukseli, z których zresztą i tak ostatecznie sowicie korzystają niemieckie firmy. 

 

Ekipa Beaty Szydło, działająca wszak pod batutą Jarosława Kaczyńskiego, zdaje się być natomiast kompletnie pogubiona. Szczyt NATO był właściwie jedynym, konkretnym zadaniem, które udało się zrealizować. Co jednak dalej? Jakie miejsce widzi dla siebie Polska w rozchybotanej Europie? Czy Ukraina nadal będzie traktowana przez nas, jako bardzo ważny partner? Co z Rosją, o której szef MSZ mówi wyjątkowo niechętnie i bardzo zdawkowo?

 

Widać wyraźnie, że PiS tradycyjnie ogromne nadzieje wiąże ze Stanami Zjednoczonymi. Pachnie to „egzotycznym sojuszem”, jak słusznie nazywał Cat-Mackiewicz sojusze ministra Becka z Wielką Brytanią i Francją, solennie obiecującymi Polsce obronę przez zakusami Hitlera, choć przecież nie miały w tym żadnego konkretnego interesu. Sojusz polsko-amerykański ma jednak też inny feler: bezkrytycyzm obecnej władzy wobec USA, a – co więcej – dziwne decyzje polityczne, wyraźnie inspirowane przez władze zza oceanu.  Dlaczego na wysokim szczeblu w MSZ znalazł się współpracownik amerykańskich służb? Dlaczego – jak donoszą media – minister Antoni Macierewicz usiłuje zablokować tzw. jedwabny szlak, który ma przebiegać przez teren Polski? Miał to być jeden z największych sukcesów naszej dyplomacji, zaś dla Chin alternatywa handlowa dla drogi morskiej, gdzie Pekin przegrywa z Waszyngtonem.

 

Kwestia niejasnych relacji Polski ze Stanami Zjednoczonymi zmusza też do postawienia innego pytania: czy milczenie polskich władz w sprawie relacji z Moskwą nie jest aby próbą wyczekiwania na to, jaką politykę przyjmie administracja Trumpa? Jeśli tak jest, to nie do końca wiadomo, czym orientacja PO na Berlin różni się – w sensie praktyki politycznej, nie zaś skutków – od orientacji rządu Beaty Szydło na Stany Zjednoczone. Inaczej: czym polityka prowadzenia polityki na klęczkach ma różnić się z polityką wstawania z kolan. Owszem, Trump może okazać się dla nas – w przeciwieństwie do Angeli Merkel – politykiem mocno nieprzewidywalnym. Takie zresztą jest jego zaplecze. Ścierają się w nim zwolennicy porozumienia z Moskwą, jak sekretarz stanu in spe Rex Tillerson czy przyszły doradca ds. bezpieczeństwa i komentator rosyjskiej telewizji Russia Today, gen. Mark Flynn, z antyrosyjskimi jastrzębiami, jak szykowany na stanowisko sekretarza obrony gen. James Mattis. Do tego dochodzi Henry Kissinger, mający pełnić rolę mentora w sprawach polityki zagranicznej nowej administracji. Guru wielu amerykańskich dyplomatów, jak wiadomo, czuje do Władimira Putina miętę przez rumianek. Obecnego prezydenta Rosji poznał na początku lat 90., gdy przyjechał do Petersburga, by przyciągać inwestorów dla upadających, miejskich fabryk. Miał wówczas powiedzieć do Putina: „wszyscy przyzwoici ludzie zaczynali w wywiadzie. Ja także”.

 

Jednak pytanie o przyszłość naszych relacji z Waszyngtonem, to również pytanie o sposób sprawowania urzędu przez Donalda Trumpa. Kompletny brak politycznego obycia, wskazuje, że Amerykanów czeka kolejny rozdział kryzysu prezydentury, przypominający ten, jaki nastąpił po zamachu na prezydenta Kennedy’ego i trwał aż do czasów Ronalda Reagana. Czy kwestia nieprzewidywalności nowej administracji to nie powód, by poszukiwać alternatywnej strategii działania?

 

Wszystko za jeden rok?

Inna sprawa, że w myśleniu o dyplomacji PiS nie blefuje nawet, iżby posiadał jakiekolwiek asy w rękawie. Inaczej niż uwielbiany przez zwolenników partii Jarosława Kaczyńskiego Victor Orban, który zabezpieczył się znakomicie w Brukseli, zapewniając sobie parasol ochronny chociażby Angeli Merkel, której CDU należy przecież do tej samej frakcji w Parlamencie Europejskim, co orbanowski Fidesz. PiS zaś wydaje się być kompletnie nieprzygotowany do poruszania się po unijnych meandrach. Jednym, w miarę pewnym sojusznikiem obecnej władzy w Europie jest właśnie Orban. Nie widać na horyzoncie perspektywy trwalszego porozumienia z krajami Europy Środkowowschodniej. W dodatku, jeśli Polska się nie zmobilizuje i nie zacznie wzmacniać swojej gospodarki inwestując w przedsiębiorczość, przemysł, innowacje czy budując własny kapitał, to bardzo szybko w oczy może spojrzeć nam bieda. Bowiem na stole negocjacyjnym w Brukseli już pojawiają się pomysły ograniczenia (o ile nie zwinięcia) unijnej polityki spójności, z której Warszawa hojnie korzysta.

 

Nie jest więc jasne, co jest celem strategicznym polskiej polityki międzynarodowej. Jarosław Kaczyński zapowiadał, owszem, kontrrewolucję w Europie, jednak nie wyjaśnił, co ma oznaczać to hasło. Wygląda więc, iż jest to raczej konstrukt tymczasowy, odwołujący się do pewnej emocji społecznej, powodowanej słuszną diagnozą, że współczesna Europa tonie w morzu dekadencji. Jak na razie deklarowanym celem naszej dyplomacji jest… tymczasowe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Polska miałaby się tam znaleźć na rok. Słownie: jeden rok. Czy zostałoby to odtrąbione jako sukces? Owszem, wszak brzmi oszałamiająco. Rada Bezpieczeństwa ONZ to bowiem grupa elitarna, choć mająca raczej nikłe znaczenie w twardej polityce.

 

Pozostaje nam się więc bić o prestiż. Przynajmniej tak to na razie wygląda. Językowy lapsus Waszczykowskiego o spotkaniu z dyplomacją San Escobar urasta więc do rangi symbolu. Oto bowiem tracimy energię na wyczerpujące negocjacje w ramach ONZ, którego sprawczość dawno uległa dewaluacji, nie stawiając sobie żadnych konkretnych i ambitnych celów. Czy naprawdę musimy płynąć z prądem, regulowanym przez wielkich i możnych tego świata? Czy nie stać nas na własny pomysł w polityce zagranicznej? A może sytuacja jest tak beznadziejna, że pozostaje nam tylko rola reaktywna? Uczciwie mówiąc, nasza obecna sytuacja nie różni się wiele od tej, w jakiej znalazł się rząd na uchodźctwie gen. Sikorskiego, w przededniu ważnej decyzji o sojuszu z bolszewicką Rosją, znanym jako pakt Sikorski-Majski. Tamto kompromitujące porozumienie, przyznające agresorowi prawo do naszych ziem oraz życia i śmierci mieszkających na nich rodaków, inspirowane było przez agentów – brytyjskiego wywiadu Józefa Retingena oraz NKWD, Andrew Rothsteina. Obecnie nietrudno byłoby sobie wyobrazić, że nasza indolentna dyplomacja staje się ofiarą rozgrywki obcych mocarstw. Bo choć nie jesteśmy krajem okupowanym, to jednak z zaskakującym zainteresowaniem wyglądamy poparcia dla politycznych projektów od państw pokroju fantastycznego San Escobar, miast usiłować realizować własny, twardy koncept polityczny.

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie