2 listopada 2016

Poczęci w wyniku gwałtu. Są wśród nas

(By Rob from Sydney, Australia (Tears) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons)

Od zakończenia wojny minęło 71 lat, a wciąż tak niewiele mówi się o historii tysięcy kobiet, które padły ofiarą gwałtów i  napaści żołnierzy Armii Czerwonej. „Bóg liczy łzy kobiet” to pierwsza pozycja na naszym rynku wydawniczym  mówiąca wprost o tym problemie. Nie jest to jednak książka historyczna sensu stricto, ale opowieść o zgwałconej kobiecie, która podejmuje się trudu urodzenia i wychowania „naznaczonego” dziecka.

 

Z wnuczką bohaterki książki i jej autorką Małgorzatą Okrafką-Nędza rozmawia Dorota Matacz-Bajor

Wesprzyj nas już teraz!

 

Trzynaście lat temu po długiej walce z rakiem zmarła Pani babcia, Pelagia. W ostatnim stadium choroby, gdy już wiedziała, że odchodzi, zdecydowała się wyjawić Pani bolesną historię rodzinną, którą ukrywała przez całe życie, szczególnie przed swoją ukochaną córką Aleksandrą.  Dowiedziała się wówczas Pani, że jest potomkinią sowieckiego gwałciciela. Co Pani wtedy poczuła?

Był oczywiście szok i niedowierzanie. Tym większy, że babcia nigdy nie dała poznać po sobie, że tyle wycierpiała, że stoi za nią tak okrutne doświadczenie. Wręcz przeciwnie, to była niezwykle radosna i pozytywnie nastawiona do świata osoba. Kochana przez bliskich, ceniona przez otoczenie w którym żyła.


A przeszła koszmar…

Niestety tak. Podzieliła okrutny los tysięcy kobiet skrzywdzonych przez rosyjskich  oswobodzicieli. Mieszkała z rodzicami na Pomorzu. Miała  kochającego narzeczonego Jana, z którym chciała ułożyć sobie życie, założyć rodzinę. Gdy w 1945 roku wkroczyła Armia Sowiecka,  te plany prysły jak bańka mydlana. Najpierw został aresztowany Jan, –  nigdy więcej go już nie zobaczyła.  Przez następne tygodnie była świadkiem bestialstw, których dopuszczali się rosyjscy żołdacy wyżywający się na kobietach. Ich ofiarami padły sąsiadki i znajome babci. Dużo mówiło się o tym w domu, ludzie bardzo bali się przybyszów ze Wschodu, ich nieobliczalności i dzikości. Do Niemców przywykli, oni byli zresztą bardziej  przewidywalni. Rodzice starali się chronić Pelagię jak tylko mogli.  Nie udało się. Czerwonoarmiści, stacjonujący dość blisko ich domu w końcu przyszli i po nią. Zawlekli ją do opuszczonego budynku, gdzie trafiła w ręce oprawcy. Przez trzy dni była brutalnie gwałcona. Przeżyła gehennę, ale udało się jej oswobodzić. Sponiewierana, odarta z kobiecości i intymności wróciła do rodziny.

 

Niedługo po tym dowiedziała się poczuła, że nosi w sobie dziecko…

I tu zaczyna się kolejny dramat. Wszyscy wokół namawiali Pelagię by „usunęła ciążę”, żeby „pozbyła się problemu”. Wiele kobiet z jej otoczenia  tak czyniło, gdyż presja społeczna była ogromna. Aborcja była legalna, dostępna, wystarczyło tylko odpowiednie zaświadczenie z prokuratury. Rodzice chcieli jakoś pomóc córce, więc „pomogli” Peli „załatwić” wszelkie formalności. Ona jednak od samego początku czuła, że nie może tego zrobić. Była osobą głęboko wierzącą i to ostatecznie powstrzymało ją przed dokonaniem aborcji. Poza tym czuła ogromną litość w stosunku do rozwijającego się pod sercem życia. Wiedziała, że nie może go zabić. W swej książce chciałam pokazać, że takich kobiet było znacznie więcej. Według historyków tysiące. To były ciche bohaterki, ofiary wojny,  które w kluczowym momencie zachowały swoją godność.

 

6 grudnia 1945 roku pojawiła się na świecie Pani mama. Jak pokazało późniejsze życie – najpiękniejszy prezent jaki babcia dostała od św. Mikołaja.

Poród Alusi – to był taki przełomowy moment. Babcia wyznała mi, że jak tylko  po raz pierwszy zobaczyła jej bezbronną twarz, z litości zrodziła się miłość, która wyparła rozpacz. Odtąd babcia bez reszty poświęciła się mojej mamie. Cała ta nienawiść do sowieckiego oprawcy, którą nosiła w sobie, odeszła.

 

Gdy czyta się zapis Waszych rozmów to można z nich wywnioskować, że babcia  była w pełni świadoma tego, co się dzieje i bardzo dojrzała w swym wyborze.

Tak, to był dojrzały wybór ale i bardzo trudny. Bała się przyszłości, tego jak sobie poradzi sama z dzieckiem w niespokojnych, trudnych czasach. Oprócz rodziny, nie można było wtedy liczyć na jakiekolwiek wsparcie, a i to nie było takie oczywiste. Kobiety, które decydowały się urodzić dziecko z gwałtu niejako „skazywały siebie” –  i to maleństwo na ciężki los, na wykluczenie, na szykany ze strony środowiska. I babcia tego doświadczyła, nawet ze strony najbliższych. Jej rodzice długo nie byli w stanie zaakceptować i pokochać Alusi. Przekonali się do niej dopiero gdy była już nastolatką.

 

No właśnie, sama Pelagia doświadczyła na sobie napiętnowania ze strony środowiska i tym bardziej chroniła córkę przed tym, by nie spotkał jej podobny  los. Dzieci poczęte z gwałtu wyzywane były od „bękartów” czy „podciepów”, niedopuszczane były do zabaw…

Mama dzięki babci uniknęła obelg, dyskryminacji, nie była traktowana gorzej od innych. Żyła z resztą w przeświadczeniu, że jej tato zginął walcząc w partyzantce. 

 

Babcia nie wyjawiła jej  prawdy o ojcu?

Wydaje mi się, że chciała ją chronić do końca, jednocześnie  nie mogła spokojnie odejść z tego świata, zabierając tę tajemnicę ze sobą do grobu. Dlatego postanowiła opowiedzieć to wszystko mnie, darzyła mnie zaufaniem. Już po jej śmierci podzieliłam się tym z mamą. Miała wówczas 58 lat.

 

Jak to przyjęła?

Nad wyraz spokojnie. Bardzo kochała swoją matkę, tak wiele razem przeszły iż fakt, że jest dzieckiem sowieckiego żołnierza, poczętym w tak dramatycznych okolicznościach niewiele zmienił. Była i jest pełna podziwu dla niej, dla jej odwagi i siły. Znając prawdę, inaczej spojrzała na ich wspólne życie, na to jak babcia zdołała to wszystko jakoś poukładać. Moja mama ani przez moment nie odniosła wrażenia, że jest dzieckiem niechcianym, gorszym. Czuła, że jest naprawdę kochana i tak było. Alusia była dla babci największym szczęściem. I gdy dziś zewsząd słyszę, że takim dzieciom, pochodzącym z gwałtu odmawia się prawa do życia, chce się je uśmiercać niejako – „z urzędu”, to coś się we mnie burzy. Pisząc książkę, chciałam udowodnić, że matka może takie dziecko  pokochać.

 

I że może ono nadać czyjemuś życiu sens.

Tak, jak najbardziej. Babcia Pelagia nie miała więcej dzieci, choć była otwarta na macierzyństwo, pragnęła po raz kolejny zostać mamą. Nie było jej to dane. Ale dzięki Alusi jej życie było spełnione. Gdy umierała, obie trzymały się za ręce, wspierały do końca.

 

Od momentu śmierci babci do napisania książki minęło kilkanaście lat. Co skłoniło Panią do tego, by po takim czasie podjąć ten temat?

Przez te wszystkie lata nie myślałam o tym zupełnie. Nie czułam takiej potrzeby. Wydarzyło się jednak coś, co sprawiło że nie mogłam już dalej milczeć. Wiosną ubiegłego roku, będąc w Krakowie, trafiłam przypadkiem na manifestację zwolenników aborcji. Stanęłam oko w oko z kobietami, matkami, które niemal z uśmiechem na ustach wykrzykiwały hasła o „prawie” do zabijania dzieci. Tego typu treści widniały zresztą na transparentach. To, co wstrząsnęło mną najbardziej, to ta beztroska i radosna atmosfera imprezy, z muzyką w tle, jakże kontrastująca z tragicznym tematem jakim jest aborcja.

Nagle poczułam, że muszę podejść do tych kobiet, dziewczyn, chciałam z kimś koniecznie porozmawiać  i powiedzieć: Patrzcie, jestem wnuczką kobiety, która urodziła dziecko z gwałtu i nigdy nie było dla niej kulą u nogi; ciężarem, ale największą radością. Zobaczcie, że można postąpić inaczej, że zabicie niewinnego człowieka nie jest żadnym rozwiązaniem. Stałam tak i pragnęłam się tym wszystkim podzielić, ale nie dało się, nie byłam w stanie tego zrobić. Jakbym zderzyła się ze szklaną ścianą. Szybko zrozumiałam, że w żaden sposób do tych kobiet nie trafię. Czułam, że stoję wśród ludzi, którzy są w jakimś amoku, którzy nie myślą racjonalnie. Odniosłam wrażenie, że te kobiety – wśród nich matki – tak naprawdę nie do końca zdają sobie sprawę z tego co głoszą i do czego nawołują, a zostały przez kogoś sprytnie zmanipulowane. Udało się to na tyle, że zapomniały kim są. Oglądanie tego było dla mnie traumatycznym przeżyciem.

 

I wtedy zapadła decyzja o napisaniu książki?

Tak. Uświadomiłam sobie, że w obliczu narastającej i nachalnej propagandy aborcyjnej muszę koniecznie zabrać głos. Pomyślałam, że skoro do tych kobiet nie trafiają żadne obiektywne argumenty, to być może przemówi konkretna historia, konkretnej kobiety, która przeszła piekło, ale nie poddała się i ochroniła poczęte dziecko.   

 

Książka ukazała się akurat w momencie, gdy w przestrzeni publicznej na nowo rozgorzała dyskusja na temat ochrony życia, gdy przez kraj przetoczyły się tzw. czarne marsze.  Wiem, że to co się dzieje, bardzo Panią dotyka.

To prawda. Przyglądam się temu z boku i nie mogę zrozumieć tych kobiet. Zastanawiam się co stoi u podstaw tego, że idą na takie protesty i żądają prawa do zabijania. Najgorsze, że głoszą, iż robią to „w imię wolności”, dla „dobra kobiet”. Wolność sama w sobie jest wartością i człowiek do niej dążył od zawsze. Ale też można mieć złą wolę i źle wybierać. One chcą wyboru, ale nie chcą wybierać dobra, tylko zło. Chcą mieć prawo wyboru przestępstwa.  I o tym się już nie mówi. Poza tym dlaczego tylko tym kobietom wolno odrzucić, zabić „coś”, co przeszkadza  – czyli w tym przypadku drugiego człowieka, bo jest chory, słaby, jest z gwałtu? To może w tym szaleństwie i absurdzie pójdźmy dalej. Przyznajmy osobom opiekującym się schorowanymi rodzicami „prawo” do pozbycia się problemu…  

 

Tak się dzieje już od lat w wielu krajach Zachodniej Europy…

Niestety taka jest kolej rzeczy – po aborcji przychodzi eutanazja. Cywilizacja śmierci zbiera swoje żniwo. Czy jednak taką cywilizację chcemy budować? Czy naprawdę chcemy żyć w takim świecie, gdzie będziemy eliminować wszystkich chorych, słabych, smutnych. Gdzie zgubiła się nasza wiara i nasze człowieczeństwo? Mamy wszak XXI wiek, a  przyzwalamy na zabijanie bezbronnych. Człowiek zrobił z siebie „boga” i idzie przez życie po trupach. Współczesny człowiek zdaje się mówić: tylko mnie ma być dobrze.

 

Udało się wmówić  kobietom, że ta walka o „prawo do aborcji” toczy się dla ich dobra.

I te kobiety, które dziś wychodzą na ulice naprawdę w to uwierzyły. Inaczej nie  poświęcałyby swojej energii i czasu by się w to angażować. Przeraża mnie w tym wszystkim brak logiki i samodzielnego myślenia. Jak taka kobieta będąc matką –  a jest ich wśród protestujących bardzo dużo – może z czystym sumieniem spojrzeć w twarz własnemu dziecku, głosząc jednocześnie, że gdyby było ono upośledzone, chore, z zespołem Downa czy z gwałtu, to nie pojawiłoby się na świecie. Jako mama dwóch synów nie mogę sobie wyobrazić co trzeba mieć w sercu, żeby chcieć by moje dziecko zostało ze mnie wyszarpane, rozerwane na kawałki i wyrzucone do kosza…

 

A to wszystko ma się jeszcze odbywać w majestacie prawa.

Zgodnie z „wolnym wyborem” rzecz jasna.  Co ciekawe te kobiety żądają praw, ale nie chcą ponosić żadnych konsekwencji swoich czynów. Temat ochrony życia trzeba podciągnąć nie pod „światopogląd”, lecz pod kodeks karny. Gdy kobieta urodzi chore dziecko i z różnych przyczyn, choćby będąc w depresji poporodowej zabije je, ponosi karę. A te kobiety chcą być bezkarne, chcą świadomie zabijać dzieci, tyle że w swoich łonach. Wtedy nikt  nie mówi wprost o morderstwie,  ale o „zabiegu”, „usunięciu płodu” czy „przerwaniu ciąży”.  

 

Aborcja przedstawiana jest często jako „wyjście z sytuacji”;  słowem – coś pozytywnego…

A to nie  jest wyjście, tylko przejście do kolejnego dramatu. Boli mnie gdy słyszę zwłaszcza z ust lekarzy, którzy przecież mają ratować ludzkie życie, że „przerywają ciążę” w „trosce o kobietę”. Oni  naprawdę są przekonani, że czynią dobrze wiedząc, że dziecko urodzi się ciężko chore czy zdeformowane. Chcą oszczędzić kobietom cierpienia. Tylko czy tak naprawdę go oszczędzają? Dla rodzica to jest dramat niezależnie od tego czy to dziecko zostanie zabite czy nie. Przecież w wielu wypadkach wiadomo, że takie maleństwo nie doczeka nawet porodu lub umrze zaraz po nim. Dlaczego zatem nie pozwolić mu godnie przyjść na świat i godnie się z nim pożegnać. Ważne by taka kobieta, która jest w trudnej ciąży była objęta odpowiednią opieką, wsparciem, aby nie zostawała z tym problemem sama.

 

I o to należy walczyć?

Jak najbardziej. Proszę zauważyć, że te wszystkie feministki domagają się jedynie prawa do aborcji i tabletek wczesnoporonnych. Nie interesują ich prawdziwe problemy kobiet. Gdy widzę, jak maszerują ramię w ramię z Mateuszem Kijowskim, który uchylał się od płacenia alimentów na własne dzieci, to wiem, że im na żadnym losie kobiet nie zależy. To tylko słowa. Cóż one robią dla innych, choćby dla ofiar przemocy domowej czy dla samotnych matek? Trzeba walczyć o to, by mamy, które na co dzień opiekują  się chorymi dziećmi, miały zapewnione odpowiednie środki i odpowiednią pomoc, by mogły normalnie żyć, wyjechać na urlop, do sanatorium, by nie czuły się odrzucone na margines społeczeństwa. Tej walki nie podejmą jednak feministki, bo one tak naprawdę nienawidzą swojej kobiecości i  macierzyństwa. Dlaczego zatem miałyby martwić się o los matek i dzieci?

 

Losem nienarodzonych dzieci przejęte są bardzo…

W jednym kontekście – pozbawienia ich życia z całą pewnością tak. Proszę spojrzeć na zachowanie tych kobiet, ich twarze pełne agresji, na wulgarne hasła które wykrzykują. Estetyka tych „czarnych marszy” kojarzy się jednoznacznie z czymś złym. Jeden rzut oka wystarczy by zobaczyć, że te osoby nie chcą dla mnie dobra, a wręcz przeciwnie –  z pełną świadomością wybierają zło. Bo czymże jest zabicie niewinnego dziecka? Ten ich świat staje jednoznacznie po stronie ciemności, zupełnie nie dostrzega, a wręcz dyskryminuje osoby, które dzięki odważnym decyzjom swoich matek przyszły na świat. Jak czują się osoby niepełnosprawne, chore, poczęte w wyniku gwałtu, które każdego dnia słyszą z mediów, że w ogóle  nie powinny pojawić się na świecie. Pewna znana osoba jasno to wyartykułowała mówiąc: jeżeli odpuścimy walkę o nasze prawa, to będzie się rodzić kupa kalek, bękartów, dzieci z wadami. Kupa samobójstw i zabójstw. Nikt nie pyta takich osób czy żałują, że się urodziły, czy ich życie jest naprawdę takie straszne. Ktoś z góry zakłada, że tak jest, a to nieprawda.

 

Feministki patrzą na ten problem jednowymiarowo, widząc jedynie kobietę. Dziecko już jest problemem, który w razie potrzeby trzeba usunąć.

Tak, bo najważniejsza jestem „ja” i to „ja” mam się czuć dobrze. Tylko czy o to chodzi, czy to przyniesie nam spełnienie? Moja babcia jasno opowiedziała się za życiem. Potrafiła wyjść poza siebie, poza własne „ja”. Była szczera w swym wyborze i to przyniosło jej największe szczęście.

 

I o tym właśnie jest Pani książka, choć trudny temat sugeruje, że dotyczyć będzie  jedynie cierpienia.

Cierpienia jest tu dużo, bo było go sporo w życiu babci. Gwałt to jedno, po nim był 10-letni związek z sadystycznym milicjantem, który ją poniewierał i niszczył, od którego nie mogła się uwolnić. Nie na tym jednak chciałam się skupić, ale pragnęłam pokazać dobro nawet w tak ciężkim życiu i siłę skromnej kobiety, która w imię miłości do dziecka jest w stanie znieść wszystko. To książka o tym co w życiu najważniejsze, o godności kobiety, którą mimo dramatu, można zachować.

 

Można powiedzieć, że babcia Pelagia wygrała to życie, które wydawało się skazane na porażkę.

Co więcej ona pięknie żyła. Zawsze uśmiechnięta, pozytywnie nastawiona  do świata, życzliwa ludziom, chciało się przy niej być. Nigdy nie dała poznać po sobie, że nosi w sobie taki ciężar. Odeszła pogodzona z przeszłością, wybaczyła swojemu oprawcy. Gdyby nie ona, nie było by mojej mamy, mnie, moich braci i naszych dzieci. Ileż dobra dzięki jednej decyzji na tak.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

 

 

Małgorzata Okrafka-Nędza

 

Bóg liczy łzy kobiet. Prawdziwa historia kobiety zgwałconej przez sowieckiego „oswobodziciela”

 

Wydawnictwo Fronda

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie